+48 606 283 414 larafal@interia.pl

„Kim jestem? Jestem w pełni dziełem Bożej miłości” – to ostatnia myśl, jaką zapisałem w moim rekolekcyjnym notatniku. Czas rekolekcji był okazją, aby nie tylko umocnić w sobie świadomość bycia kochanym, ale także zrozumieć, na czym polega ta świadomość. Wiedza płynęła z Pisma Świętego, a konkretnie z Ewangelii św. Jana. Do rozpoczęcia rekolekcji patrzyłem na siebie dosyć podejrzliwie. Wydawało mi się, że za bardzo zasłaniam się psychologią. Rekolekcje rozwiały moje wątpliwości. Psychologia jest nauką pomocniczą; pozwala człowiekowi poznać siebie i na tym w zasadzie kończy się jej rola. Dla rozwoju życia duchowego ważna jest znajomość siebie; tego, co siedzi w człowieku; jaki jest jego życiowy bagaż; co jest jego zranieniem. Do tego nie trzeba psychologii, wystarczy otwartość na prawdę o sobie. Tę zdobywa się w spotkaniach, wydarzeniach życiowych, wspomnieniach, pod warunkiem, że poświęci się im odrobinę refleksji, analizy. Kiedy na to poznanie rzuci się Boże światło, wtedy łatwiej zgodzić się na siebie, a przede wszystkim na darmową miłość Boga. Moje obawy i wątpliwości były związany z tym, że mało podaje cytatów z Pisma Świętego. De facto jest tak, że to Słowo Boże w sposób bezpośredni albo pośredni (wypowiedzi i wydarzenia innych) stanowi punkt wyjścia, inspirację do każdej myśli. Na podstawie wiedzy podręcznikowej dostrzegam, że moje życie wewnętrzne wyraża się w myślach, które pochodzą z serca, gdzie spotykam samego Boga; On mnie karmi i pozwala przeżywać w pełni życiowe wydarzenia. Wracając do rekolekcji muszę przyznać, że pierwszym świadomie przeżywanym owocem jest pokój serca. Był we mnie przez cały czas, skutecznie uwalniał od wątpliwości i pozwalał otwierać serce na nowe treści. Jestem daleki od tego, aby przepisywać swoje rekolekcyjne notatki. Noszę w sobie pragnienie, aby jeszcze raz powtórzyć tę drogę. Nigdy tego nie czyniłem po rekolekcjach. Myśli usłyszane zapisałem i nie wiem, czy do nich kiedykolwiek wróciłem. Do niektórych na pewno, ale bardziej pod wpływem szukania treści czy inspiracji do kazania, a mniej albo w ogóle z myślą o sobie. W ten sposób czyni wielu kapłanów i świeckich. Zwyczajnie odgrzewamy cudze kawałki o Bogu, wierze, miłości itp. Czynimy to na ambonie i w rozmowach. I powiem więcej, że siebie widzę na czele tego towarzystwa. Moja refleksja nie jest bezpodstawna. Na głównym banerze jest umieszczone mojej motto kapłańskie. Kiedy na rekolekcjach czytałem fragment, gdzie znajduje się to zdanie, zauważyłem, że pod 1,34 jest coś więcej: „Ja to ujrzałem i daję świadectwo, że On jest Synem Bożym”. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego na moim obrazku nie ma pierwszej zasadniczej części. Jest tylko druga i na dodatek rozpoczyna się z dużej litery, a to przecież środek zdania. Dlaczego nie napisałem J 1,34b? Nasuwa się jedna odpowiedź: świadectwo, które dawałem o Bogu było owszem moje, przeze mnie wyrażone, ale nie zawsze osobiście doświadczone i sprawdzone, a często „odgrzane”. Od jakiegoś czasu rejestruje zmiany. Moje świadectwo staje się wiarygodne przez to, że jest rezultatem osobistych przeżyć i doświadczeń. To zupełnie zmienia postać rzeczy. Gdybym dzisiaj z tą świadomością, którą posiadam, był przed świeceniami kapłańskimi, to na pewno na obrazku znalazłaby się ta pierwsza część. Niech zostanie jak jest na świadectwo wielu. Szkoda, że nie zjawił się wcześniej człowiek, który upomniałby się o tę pierwszą część. Nie mam żalu o to, że jakiś rok temu mogłem być doskonalszy w miłości. Nie o to chodzi! Kiedy patrzę na ludzi, to zastanawiam się, o czym oni myślą, czy mają świat wewnętrzny, gdzie pielęgnują Boga i Jego miłość? Sam uważam się za niemowlaka na tej drodze, szukam zaś mistrza. Takiego też znalazłem w osobie rekolekcjonisty ks. Pierra Dumoulin. Nie będę wyliczała Jego zasług dla Kościoła w Azji, których ma na swoim koncie bardzo dużo. Dał się poznać nie tylko jako człowiek wielkiego umysłu, ale przede wszystkim jako człowiek wielkiego ducha. Zaserwował nam wspaniałą ucztę z Ewangelii św. Jana. To nie posiłek na jeden dzień, ale na jedno życie. W dodatku było bardzo kameralnie, bo tylko pięciu uczestników. Miało być więcej, ale jak to na misjach bywa jednego zatrzymały pęknięte rury, drugiego choroba, a trzeciego duszpasterstwo. Co jak co spodobała mi się myśl proboszcza: „my tu na misjach szybciej schniemy; jeśli o siebie nie zadbasz, to marny los”. Sam nie oszczędziłem sobie komentarza przy wyjściu z samochodu, kiedy powiedziałem w obecności o. Stanisława: „kapłani coś nie dbają o swoją kondycję”. I słyszę od poczciwego kapłana: „zgadza się, nie noszą czapki”. Nie miałem jej na głowie. Pierwsza lekcja dla mnie to ta, żeby nie oceniać innych. Tak rozpoczęła się moja droga. Każdego dnia będę do niej wracał i powtórnie przeżywał.