Musiałem pojechać do Rzymu, żeby osobiście spotkać się z papieżem Franciszkiem. Byłem nastawiony na pesymistyczny scenariusz, że to spotkanie odbędzie się na odległość; gdzieś za barierek… albo gdzieś pod murami… Potwierdziły to pierwsze sygnały po dotarciu na plac św. Piotra. Od prawie godziny punkty kontrolne były zamknięte ze względu na tłumy. Ci, którym udało się przejść, ustawili się w gigantycznej kolejce. Pakując się na ten zaledwie dobowy wyjazd, zastanawiałem się, co zabrać oprócz tych podstawowych rzeczy. Na ścianie dojrzałem krzyż misyjny, który otwierał mi wszystkie drzwi. Jeśli dzięki temu krzyżowi traktowano mnie jak brata w kraju muzułmańskim, to tym bardziej w stolicy świata katolickiego. Miałem ten krzyż na piersiach, kiedy dotarłem do żandarmerii włoskiej prosząc, żeby mnie wpuścili. Początkowo nie chcieli, ale dojrzał mnie jeden z funkcjonariuszy, który stał z dala. Kazał mi iść za nim, po czym uruchomił skaner do prześwietlenia bagażu i w taki sposób znalazłem się na placu, gdzieś w połowie kolejki. Dostrzegłem, że miał wzrok utkwiony w krzyżu powieszonym na mojej szyi. W głowie obmyślałem plan, jak ukradkiem dostać się do tych bliżej stojących. Stałem akurat przy małej grupce, która odmawiała różaniec. Samoistnie przyłączyłem się do modlitwy, a po niej nawiązała się rozmowa. Okazało się, że są to meksykanie, którzy odbywają swoją pielgrzymkę po sanktuariach maryjnych. Kolejnym przystankiem będzie Medjugorie. To miejsce wywołało z pamięci mojego serca wiele ciepłych wspomnień. W telegraficznym skrócie podzieliłem się z nimi własnymi przemyśleniami o Medjugorie. Potem gadaliśmy o wszystkim. W tym tłumie staliśmy się jedną wielką rodziną. Poczęstowali mnie czekoladą, a potem dzieli się podróżną żywnością. Próbowałem to doświadczenie bycia w rodzinie przekazać grupie włoskiej, która stała tuż za nami, ale nie chcieli się poczęstować czekoladą tłumacząc, że zjedli posiłek przed dotarciem na plac. Nie chodziło o to, żeby się najeść, ale poczuć jak w rodzinie. Z Włochami to nie pykło!
Po dwóch godzinach stania w kolejce weszliśmy do bazyliki św. Piotra. Z tyłu dostrzegłem, że przed trumną ludzie się rozchodzą. Jedni idą na prawo, drudzy na lewo. Zastanawiałem się, która z opcji jest lepsza. Kiedy dzieliło mnie kilka metrów od trumny, zrozumiałem, że każdy bał się iść na lewo, bo stamtąd było bliżej do wyjścia. Służba świątyni wręcz naciskała, żeby przechodzić na lewo. Wystąpiłem z tłumu w posłuszeństwie. Dostrzegli krzyż i zaprosili na krótką modlitwę przed samego Papieża. Odchodząc stamtąd podszedłem do ochrony z prośbą o możliwość modlitwy przy trumnie. Zapytali o legitymacje pracownika Watykanu. Odpowiedziałem, że nie mam. Spojrzeli na krzyż i wpuścili mnie do tej części, gdzie stała trumna. Modliłem się tam przez prawie pół godziny. Papieża Franciszka miałem na wyciągnięcie ręki. Nigdy nie spotkałem Go fizycznie za życia, a po śmierci zrobił mi taką niespodziankę. I tu celowo użyłem tego słowa fizycznie, bo mieliśmy okazję do wspólnych spotkań; osobiście zrobił dla mnie naprawdę dużo.