+48 606 283 414 larafal@interia.pl

Koniec roku liturgicznego pobudza do weryfikacji siebie. Moją radością i powodem do dziękczynienia jest świadomość bycia kochanym, która w ostatnim roku została przez mnie odkryta. Źródło wzrostu jest bardzo złożone, ale pierwszeństwo przysługuje mojej Ukochanej. W świetle Bożego słowa odkryłem nowe oblicze Eucharystii. W drodze do Lisakowska natrafiłem na trudności. We wspomnieniach ograniczyłem się wyłącznie do zewnętrznego opisu z pominięciem tego, co czułem w środku. Pierwsza moja myśl w relacji do sytuacji bardzo mnie pogrążyła. Przeniosłem się do Polski, gdzie z pewnością nic podobnego nie miałoby miejsca. Myśl automatycznie wyzwoliła żal, smutek, szemranie. Na stan kryzysowy złożyły się trudność, poczucie obcości, oddalenie od domu. Trochę w nim trwałem zanim na ratunek przyszedł Chrystus ze swoim słowem, które było o mnie i do mnie. Byłem w tym momencie jednym z uczniów uchodzących z Jerozolimy. Łukasz napisał „dwaj z nich” i wymienia po imieniu tylko jednego – Kleofasa. Drugi pozostaje bezimienny. Dzięki temu, w tym drugim, mogę odnaleźć swoje imię. Otóż jak podkreślił Łukasz: „tego samego dnia” uchodzą z Jerozolimy. W podaniu czasu zrozumiały jest kontekst. Odejście uczniów „tego samego dnia” działo się w stanie bólu i rozgoryczenia. Ile takich sytuacji było w moim życiu? Łukasz opowiada w tym fragmencie raz jeszcze o Eucharystii, którą uczniowie przeżyli nie w sercu Jerozolimy, ale na jej peryferiach, nie w stanie uniesienia, ale jako zawiedzeni w wierze, znajdujący się w kryzysie. Są dwa spojrzenia na Eucharystię. To pierwsze przeżywane za stołem i drugie przeżywane niejako w punkcie dojścia. W przeżywaniu wiary jest czas prymicyjnej Eucharystii i czas „łamania chleba” po przebytej drodze. Moje życie „toczy się między Jerozolimą a Emaus”. Dominuje tu obraz drogi, na której nie brakuje momentów ciemności, bólu, beznadziei, zawodu, ale także pytań, poszukiwań, wielkich pragnień, pałania serca, rozpoznania Chrystusa, decyzji o powrocie. Razem z Kleofasem wyruszyłem z Golgoty i schodziliśmy w dół, do Emaus, najniżej położonej części geograficznej Judei. Schodząc w dół własnego smutku i rozczarowania, człowiek pozbawia się nadziei, światła i radości. Można powiedzieć, że schodząc w dół, aż do granicy pytania o sens życia, aż do granicy rozpaczy. Są to chwile, kiedy oczy i uszy pozostają na uwięzi własnych przeżyć. Wtedy słychać głównie siebie, swój ból, swoje oczekiwania, swoje rozczarowania. Nie jesteś w stanie usłyszeć nic więcej. Jest to sytuacja ucznia, który choć jest „uczony w Piśmie”, w takim stanie nie jest zdolny do lektury duchowej Pisma. Być może przebrnął nawet przez „lekturę egzegetyczno-naukową”, ale nie potrafi czytać „do końca” – „w Duchu”. Być rozczarowanym znaczy być zranionym w swych oczekiwaniach, zawiedzonym: „A myśmy się spodziewali…” (Łk 24, 21). To rozczarowanie można rozpoznać także po nerwach, z jakimi mówią do Jezusa: „Ty jesteś chyba jedynym…” (Łk 24, 18) i jakby chcieli dopowiedzieć „…obcym”. W bólu i zdenerwowaniu wypowiadają prawdę nie tyle o Jezusie ile o sobie. To nie Jezus jest obcy, „nieobecny”, to oni są „wyobcowani” z powodu bólu, „nieobecni” w rzeczywistym świecie – przenikniętym obecnością Pana. Odkąd idą we troje, z każdym „krokiem”, powoli zmienia się ich stan ducha. Dzielenie diametralnie się różni od wcześniejszego wyrzucania sobie. „Litera” słowa staje się dla nich skórą, która ukrywa Pana. Czasami w tej skórze chodzi się przez jakiś czas zanim się dotrze do życia.