Po pierwszych kilometrach pozdróży spotkało mnie miłe doświadczenie. Towarzystwo ożywiło się, kiedy usłyszeli, że jedzie z nimi ksiądz. Korzystałem z biletu typu Platz Kart. Uprawnia on do przejazdu wagonami otwartymi. W każdym z możliwych zakamarków wagonu znajdują się miejsca do spania. Wszyscy się widzą. Wystarczy, że ktoś głośno się zachowuje i w tej sytuacji nikt nie śpi. Chciałem skorzystać z wersji QP, ale nie było w sprzedaży biletów na tę kategorię. Zająłem miejsce obok kobiety z dzieckiem. Nawiązała się bardzo serdeczna rozmowa. Kobieta od razu poczętowała mnie lodem. Nasza sąsiadka przeżywała 9 dzień po śmierci męża. Jest taki zwyczaj, że przy tej okazji rodzina przygotowuje posiłek i sprasza gości, a jeśli ta rocznica przypada w drodze, to świętuje się w gronie podróżujących. Moja podróż rozpoczęła się imprezowo.
Na miejsce dotarłem nad ranem. Na dworcu czekała na mnie siostra Lucyna. Razem pojechaliśmy do kościoła. Miałem pragnienie, żeby się przynajmniej umyć, ale nie zostało mi to dane. Spotkanie przeżyłem bardzo świadomie. Byłem wyjątkowo wypoczęty. Korzystałem z tekstów, które towarzyszyły mi podczas Mszy prymicyjnej. Nie przyszło mi wtedy przez myśl, że po czterech latach będę sprawował Eucharystię w obcym języku i w takiej odległości od rodzinnego domu. Podzieliłem się tym przeżyciem z obecnymi. Nie mogłem objąć Bożej logiki. Dominowało uczucie szczęścia i spełnienia z uczestnictwa w Bożych planach. Po krótkiej przerwie czekało mnie 130 km do następnego punktu. Rozpoczęliśmy adoracją. Wdzięczność zgromadzonych spowodowała we mnie pytanie: Kim jesteś dla mnie Eucharystio, że nie mogę bez Ciebie żyć, że niespokojne jest moje serce zanim do Ciebie nie dotrze? Trzeba było tych 34 godzin w drodze, żeby wejść w tajemnicę Eucharystii. Przez następne dni będę w swoich rozważaniach dotykać Sakramentu miłości.