+48 606 283 414 larafal@interia.pl

Połowa uczestników porannej liturgii była mi zupełnie obca. Zobaczyłem ich po raz pierwszy na oczy. Gdzie rodzą się Ci katolicy? W kapłańskich rozmowach zauważamy syndrom pojawiania się naszych wiernych przy okazji wielkich świąt. Można podawać szereg wyjaśnień dla tych zachowań, ale w moim odczuciu nie będą one wystarczające. Nie wiem, czy myśli do homilii powstały pod wpływem sytuacji, czy podczas wcześniejszego rozważania Bożego Słowa. Mówiłem, że „Wielki Tydzień jest okazją, aby być z Jezusem w drodze. Do wyboru są dwie postawy! Można być jednym z tłumu, albo świadkiem. W tłumie panuje jednolitość reakcji, odczuć, poglądów. Przed tłumem jest zupełnie inaczej. Świadek jednoczy się w przeżywaniu, by później samemu podobnie przeżywać. To zależy od Ciebie, kim będziesz w tym Wielkim Tygodniu. Świadkiem? Czy jednym z tłumu?” Pod koniec Eucharystii podzieliłem się własnym doświadczeniem, a właściwie rezultatami kryzysu. Miała to być forma zaproszenia wiernych do przeżywania Triduum Paschalnego. Mówiłem o swoich pretensjach do Boga, że nikt nie przychodzi na Mszę świętą w tygodniu; że jeśli nikt nie przyjdzie w Wielkim Tygodniu, to w przyszłym roku pojadę na Wielkanoc w rodzinne strony. A potem dzieliłem się własnym zawstydzeniem, kiedy zrozumiałem, że Bóg wezwał mnie tutaj, bo nie chce być sam. Porwała mnie ta myśl! Moim powołaniem jest, żeby Bóg nie czuł się samotny. On chce posiadać mnie na własność. To się odbywa za cenę ofiary, kryzysów. Ostatecznie moje zaproszenie brzmiało: „Mile widziany każdy, kto chce się przyłączyć”. Nie spodziewam się reakcji w postaci tłumów! To nie było psychologiczne podejście. Cieszę się, że Bóg tak bardzo mnie zaskakuje sobą. Po obiedzie pojechałem celebrować Eucharystię na filię. W drodze miałem zajechać do dwóch chorych. Trzeba było wyjechać wcześniej niż zwykle. Wszystko odbywało się zgodnie z planem, a mimo to zaczęliśmy się spóźniać. Zrobiło się nerwowo. Towarzyszyła mi osoba, która w moim odczuciu było wyjątkowo niezaradna. Mieliśmy najpierw pojechać do kobiety, a potem do mężczyzny. W drugim przypadku umówiliśmy się z osobą, która miała nas zaprowadzić pod wskazany adres. Z powodu naszego opóźnienia przyszedł czas, żeby jechać do mężczyzny. Obawiałem się, że nasz przewodnik straci cierpliwość i odejdzie z umówionego miejsca. Jechałem dość impulsywnie, kiedy nagle zobaczyłem naszego przewodnika. Zdziwiłem się, że nie czeka pod wskazanym adresem. Co się okazało? To ja źle skojarzyłem miejsce, gdzie mieliśmy się spotkać. Gdybyśmy wyjechali punktualnie, prawdopodobnie ten człowiek nie zdążyłby wyjść na drogę. Konsekwencje byłyby oczywiste. Widziałem ten smutek na twarzy chorego. Czekał już nas dwa razy bez skutku. Kiedy doszedłem do tego wszystkiego, pobłogosławiłem Boga. Ostatecznie dziękowałem, że posłał mi „bezradną” osobę i obdarzył beznadziejnym momentem. To była błogosławiona osoba i błogosławiony czas. Uświadomiłem sobie prawdę o sobie. Jak łatwo można zaufać sobie! Bóg pragnął zupełnie inaczej. Chciał naszego spóźnienia, interweniował, żeby wyprostować moje wypaczone plany i ścieżki. Czy to nie jest dowód Jego wielkiej miłości?